Nie możecie powiedzieć, że przeżyliście wszystko, jeśli do tej pory nie przeżyliście trudnego porodu i odchowu stadka 12 sztuk maluchów, które z biegiem czasu, z dnia na dzień, coraz więcej jedzą, coraz więcej „paskudzą” i coraz bardziej „śmierdzą” wraz z całym otoczeniem… Dosłownie i bez żadnej „ściemy”!…

Dodam więcej, nawet nie zdajecie sobie sprawy ile to będzie kosztować Was zmartwień, czasu i pieniędzy (oczywiście, gdy będziecie zapewniać swoim fretkom najlepsze produkty – bo w końcu, zawsze możecie iść na łatwiznę i kupować mierną oraz mało odpowiednią dla fretek karmę sklepową – ale tanią!)… Możecie tylko z tygodnia na tydzień i z dnia na dzień ubolewać nad coraz większym zmęczeniem i coraz bardziej pustym portfelem, ale za to z większym smrodkiem i coraz bardziej wydłużającym się czasem, który będziecie spędzać przy kotnikach, sprzątaniu, odkażaniu i praniu… ;-)

Ale po kolei i ze szczegółami, żebyście mieli całą relację z bezpośredniego źródła…

Wersja optymistyczna… ;-)

Porody mogą rozpocząć się w najmniej oczekiwanej chwili, tak pod względem terminu jak i czasu… Możecie mieć wszystko zaplanowane i przygotowane na dany dzień i godzinę, ale co z tego?… Wasza samiczka i tak postanowi to zrobić kilka dni wcześniej lub kilka dni później i to w najmniej odpowiedniej czy spodziewanej godzinie i uwierzcie mi, nie będziecie mieć na to wpływu!…

Przyjmijmy, że poród zaczyna się wieczorem około 19 i jest wszystko ok, to przed północą powinniście mieć już mamuśkę wraz ze stadkiem dzieci w suchym i ciepłym legowisku z miseczką najsmaczniejszego żarełka, przygotowanego specjalnie dla mamuśki (zapomnijcie, że samiczka na pewno będzie jeść standardowe posiłki, które do tej pory dostawała –  nie musi, ale może całkowicie odmówić przyjmowania takiego pokarmu – będzie się nim bawić, wynosić, rozlewać, ale na pewno go nie zje! co najwyżej doprowadzi Was do czarnej rozpaczy jak zobaczycie jakie potrafi zrobić mięsne pobojowisko w kotniku!)…

I co w tym momencie?… Musicie podkasać rękawy i przygotować inną „wyżerkę” dla karmiącej mateczki, całkowicie odmienną od tej, którą karmicie resztę stada (jeśli takowe posiadacie)… Czyli podwójna, czasochłonna robota, gdyż już każdy kolejny posiłek dla samiczki będzie trzeba przygotowywać oddzielnie i to minimum 3x dziennie… przez jakieś 2-3 tygodnie… ;-) Tolerowany posiłek przeważnie musi przyjąć postać płynnej lub półpłynnej „zupy”… Tak przygotowaną papkę może raczy ruszyć Nasza „księżniczka na gnieździe”, bo mięsko w kawałkach jest z pewnością bleee… Tak więc codziennie musicie „lecieć” do sklepu i kupować świeże, mielone mięsko, albo samemu je mielić w domu, dodawać wszystkie smakołyki, suplementy, odżywki, drogie puszki energetyczne (np. Hills a/d), wspomagacze mlekopędne i zmiksować na płynną, mięsną breję… Acha i nie zapominajcie przypadkiem o odpowiednich proporcjach i zbilansowaniu diety!…

Ok. poród i ustalenie menu mamy za sobą… Co dalej?… I tu możecie całkowicie zwariować!…

Dziwnym trafem Twoja „ukochana kuwetkowa frecia” nagle, jakby pierwszy raz ujrzała kuwetę na oczy i zaczyna użytkować owo miejsce zupełnie niezgodnie z jego przeznaczeniem, np. jako:

  • leżankę na sjestę i odpoczynek od maleństw
  • pomieszczenie klimatyzowane – trzeba się ochłodzić bo maluchy grzeją, że hej!
  • śmietnik na pokarm – w końcu można przeciągnąć tam miseczkę z jedzonkiem i wszystko wylać!
  • plac zabaw – wysypać żwirek, zmaltretować „pieluchy” papierowe, a najlepiej wejść pod spód i sobie nią pożonglować
  • „market” z wyściółką – w końcu wszystko co znajduje się w kuwecie można wciągnąć do domku z małymi, przy okazji obsmarowując je i całe otoczenie ekskrementami

I co Wy na to?… Możecie tylko pozgrzytać ząbkami i zabrać się za sprzątanie… Ale najpierw musicie jeszcze wszystkie maluszki przenieść do bezpiecznego, ciepłego i suchego miejsca przy asyście nie zawsze miłej „mamuśki”, u której w całkiem zrozumiały sposób nagle budzą się instynkty mordercze, których nie omieszka zaprezentować na Twoich dłoniach (mieliście „aniołka”? to i z „diabołka” się cieszcie!)… Najlepiej samisię wcześniej odseparować, aby nie widziała co kombinujecie z jej dziećmi… Następnie możecie już ze spokojem wrzucić legowisko do prania, wyszorować kuwetę i klatkę oraz zmienić posłania na czyste…

Wszystko wypucowane?… No to znów z dużą ostrożnością i duszą na ramieniu, bardzo uważnie przenosicie maluchy do kotnika (wcześniej możecie pokusić się o ich zważenie, to będzie procentować na przyszłość, bo będziecie widzieć, czy szczeniaki prawidłowo się rozwijają i odpowiednio przybierają na wadzę – rytuał „wagi” oczywiście musi być powtarzany każdego dnia)… Acha, naprawdę bardzo uważajcie przy każdych przenosinach, bo maluchy mają wręcz niewyobrażalny dar wysuwania się z dłoni, normalnie czarodziejsko im to wychodzi – a upadek nawet z małej wysokości może być śmiertelny (najlepiej wszystko robić na poziomie „parteru”, czyli podłogi, zabezpieczonej miękkimi kocami – w sumie kołdra nie byłaby głupim pomysłem dla osób z drżącymi rękoma?!)… Później możecie wstawić miseczki ze świeżo przygotowanym jedzonkiem i świeżą wodą dla samiczki (najlepiej mieć opracowany patent na mocowanie całego wyposażenia, gdyż samiczki uruchamiają wszystkie swoje zdolności na ich przewracanie – moje np. chwytały szklane miseczki w zęby i targały po całym kotniku – ani prośby, ani groźby żeby zostawiły je w spokoju nie skutkowały!)… Na koniec wkładacie bohaterkę dnia, czyli „nieposkromioną złośnicę”!… Czasami frecia mamcia zafunduje Ci kilka takich „powtórek z rozrywki” dziennie – normalka!…

Generalnie i skrótowo, czas przeznaczony na codzienne sprzątanie wydłuża się zupełnie nieproporcjonalnie i nielogicznie do przewidywań i wynosi około 6 godzin – po 2 godziny 3x dziennie (oczywiście tylko wtedy, gdy nie chcecie „zaczadzić” mieszkania i chodzić z rękoma umazanymi gówienkami po łokcie przy każdym włożeniu ich do kotnika – jeśli nie macie, aż takiego poczucia estetyki i higieny, to możecie sobie powyższe podarować!)… ;-)

Czyli podsumujmy: mamy 3 tygodnie sprzątania, karmienia i ważenia, serce nam podskakuje do gardła przy każdej możliwej, nieprzewidzianej ewentualności ze strony samiczki i maluchów, np. zbyt twarde lub zaognione sutki (ups – zapalenie sutków?!), spadek wagi jakiegokolwiek malucha chociażby o 1g (samica ma za słabe mleko, albo zapalenie sutków, albo inszą „wyimaginowaną” lub realną przypadłość – pomnóżcie sobie to przez ilość maluchów i samicę to wyjdzie Wam potencjalny poziom przeżywanego w tym okresie stresu!)… Nie wiem jak Wy to rozwiążecie, ale ja osobiście wzięłam 3 tygodniowy urlop, po którym (nota bene) czułam się jakbym pracowała przez rok w kamieniołomach… ;-)

Jak nie padniecie ze zmęczenia, obaw i stresu przez te pierwsze trzy tygodnie, to jeszcze kilka niespodzianek mam w zanadrzu… ;-)

Jeżeli myśleliście, że te pierwsze trzy tygodnie były „koszmarem”, to byliście w wielkim błędzie!… Co silniejsze maluchy już od drugiego tygodnia mogą próbować swoich sił w wędrówkach po kotniku, wspinaniu się po legowisku i inszych niewyobrażalnych rzeczy jak np. próby wypadnięcia z klatki – a co tam! niech babcia dostanie zawału!… Na mur beton w 3 tygodniu to już będzie „pospolite ruszenie”!… Co dalej? Nio w tym czasie musimy też przygotowywać surowe miksturki dla maluczkich… Na szczęście receptura podobna do „mamusinych” papek – a w tym już jesteśmy „obcykani”!… Sama mamuśka w tym okresie zapewne przestanie być obrażona na mięcho i kości, więc będziecie musieli, oprócz obecnej „surowej zupki”, dostarczać jej jeszcze „świeżynki” w normalnej, przedporodowej wersji (ale uwaga, kawałki nie mogą być za małe, aby któryś z maluchów nie porwał, bo grozi to zadławieniem – najlepiej dawać duże kawałki mięsa z kością, z ponacinaną skórą i mięsem jak kiełbaski na grilla – maluchy to ssą, a mateczka przeważnie pożera w całości, co najwyżej jedną kostkę zostawi, tą przywiązaną do klatki – no bo wiecie, jak nie zabezpieczycie, to prędzej czy później będzie zaniesione do „gówienek” w kuwecie! samiczka głodna, a mięcho do kosza!)… „Jedziem” dalej z tym „koksem”?

W trzecim tygodniu maluchy już opróżniają się same, są za duże aby mamusia „podcierała” im tyłeczki i zaczynają nieźle sobie radzić z płaską powierzchnią – czytaj, rozchodzą się po całym mieszkaniu, „kupkając” gdzie popadnie, próbując zębów na wszystkim co jest możliwe, zasypiając w dziwnych, nieprawdopodobnych miejscach i roztaczając niesamowity, maluszkowy „odorek”… Tego zapachu nie da się opisać – jeżeli w tej chwili Wasza fretka, czasami Wam „pachnie”, to spotęgujcie sobie aromat x10 (ze specyficzną, nieznaną do tej pory „nutką” zapachową… normalnie Coco-Chanel no.666!), może wtedy Wasza wyobraźnia, pozwoli poczuć „perfumiki maluszków”, które wręcz wgryzają się we wszystko… Z tego powodu jak i „moczenia” się młodych, codziennie trzeba wrzucać legowisko do prania – raz albo i dwa razy dziennie (najlepiej od początku mieć 3-4 zmiany legowisk na jedną gromadkę, bo czasami nie schną na czas) i montować nowe, świeże i czyste, po wcześniejszym upraniu klatki, kuwety i podłogi (w końcu poszliście do pracy i po 10 godzinach, nazbierało się „małe co nieco”, a że frecie „czyste zwierzęta są” i do brudnej kuwety nie robią, to kupsztale są wszędzie – w wymienionej już kuwecie, w i poza kotnikiem (klatką), w jedzeniu, na i w legowisku)… Kuwetę praktycznie można sprzątać co godzinkę!…

I tak z dnia na dzień gromadka rośnie (poza samiczką, ta jakby miała wysysane soki życiowe, tak jest oddana maluszkom i opiece nad nimi), coraz więcej je (jeśli do tej pory robiliście zapasy na 3 tygodnie, to teraz możecie co tydzień odwiedzać mięsny), coraz więcej kupka, coraz więcej uwagi potrzebuje (zabawy i psotki, pchełkowatość i piraniowatość też trzeba przeżyć) i coraz więcej „pieluch” zużywa… Wszystko mnożymy razy 4, cztery razy więcej jedzenia, cztery razy więcej sprzątania, cztery razy większe koszty!…

W piątym tygodniu, nasza sielanka trwa dalej… Z dnia na dzień mamy coraz mniejsze obawy o kruchość maluchów (śmiertelność), no chyba że same zaczną sobie robić krzywdę, np. spadając z wysokości i łamiąc członki lub kręgosłupy, usiłując prób samobójczych – poprzez uduszenie się przy użyciu zbyt dużego kawałka mięsa lub szmatki – brojąc tak, że własna matka by je rozerwała na strzępy, a co dopiero, biedny, wykończony fizycznie i psychicznie oraz wyprowadzony z równowagi i w depresji hodowca… ;-p … To ostatnie to oczywiście żart… Ale popłakać sobie można w takich chwilach… ;-)

W szóstym tygodniu czeka nas wizyta u weta, aby maluszki i mamuśkę oraz resztę stada odrobaczyć, ewentualnie zachipować… W ósmym tygodniu kolejna wizyta, aby maluszki zaszczepić przeciw nosówce… W dziesiątym tygodniu, możemy się już całej, słodkiej acz zarazem „piraniowej” gromady pozbyć, oczywiście jeśli wcześniej znajdziemy im, dobre i odpowiednie domki oraz gdy zadbamy o przyszłość maluszków, odpowiednimi zapisami umownymi… ;-)

To była ta optymistyczna wersja „zabawy” w hodowcę… Teraz czas na jej przeciwieństwo…

Wersja pesymistyczna… ;-|

Przyjmijmy, że nasza frecia zaczyna rodzić w piątkową noc, tak pi razy drzwi o 23:00… Wszystko fajnie i pięknie, weekend więc można poświęcić jej całą swoją uwagę… Mija pół godziny i nic, mija godzina i nic… Ty możesz tylko siedzieć i patrzeć jak samiczka się napina, stęka i wije… Kolejne pół godziny i wreszcie widzisz dwie sine łapki i ogonek, które wystają z tylnej części Twojej samiczki i ani drgną!… Myśli przebiegają Ci przez głowę z prędkością światła w poszukiwaniu wyjaśnienia zjawiska i w poszukiwaniu rozwiązania problemu… Prawie 1 w nocy, Twój wet poza zasięgiem, znajomi śpią (w końcu jest weekend!), inne kliniki pozamykane, a w tej 24h i tak siedzi tylko technik… Ok. Tylko spokojnie!… Przypominasz sobie co robić więc zaczynasz działać… Samisia i tak już sama wgramoliła się na kolana, więc czekasz na kolejny skurcz i próbujesz delikatnie wyciągnąć malucha jednocześnie lekko masując brzusio… Hurra! Udało się, wyskoczył, ale jest dziwny… bez błony płodowej, suchy, siny i zimny… nie rusza się… ;-| … Próbujesz go rozgrzać w dłoniach i reanimować, ale niestety już jest za późno… ;-(

Skupiasz się na samiczce, nie można już jej podać ani wapna, ani oksytocyny z uwagi na rozpoczęty poród (pierwsze może zatamować u niej mleczność, drugie spowodować pęknięcie macicy!)… Samisia znów przez kolejną godzinę ma skurcze bez skutku… Gdy pojawiają się kolejne sine nóżki z ogonkiem Ty praktycznie jesteś na skraju paniki, ale znów jej pomagasz z sukcesem… Niestety dla tego maluszka też już jest za późno… W czasie kolejnej reanimacji samiczka rodzi sama – żywe, różowe maleństwo – jest 2:00!… Euforia, dosłownie kamlot spada Ci z serca, teraz przecież już będzie dobrze – rodzi sama, bez pomocy, choć nadal na „sucho”… Spokojnie, 3:00 w nocy kolejny urodzony maluch – niestety martwy, tak jak te dwa pierwsze… Z piątym maluszkiem o 4:00 – podobnie…

Zaczyna ogarniać Cię czarna rozpacz i dopada zmęczenie – w końcu od 24 godzin nie śpisz… Dobrze, że samisia już rodzi sama… Emocje, stres rozkładają Cię o 4:30 – odrobina snu… O 6:30, gdy zaglądasz do samiczki, Twoim oczom ukazuje się koszmarny widok – zakrwawionej, zmęczonej samisi z 6 maluszkiem, znów zaklinowanym, z wystającymi tylnymi łapkami i ogonkiem w odcieniu śliwki… Jest jedna różnica, nacięta (ząbkami mamy) nóżka… Znów próbujesz pomóc, ale gdy w dłoni pozostaje Ci oderwana łapka, to już jest ponad Twoje siły!… Pozostaje jedno… Klinika 24h!… Ale co z żywym maluszkiem? Dobrze, że wcześniej urodziła inna Twoja samiczka, można tam dołożyć „maleństwo”… Przewyższa wagą i wielkością pozostałe 9 noworodków, więc się nie zgubi, a mateczka zastępcza nie protestuje… ;-)

Ubierając się, dzwonisz i umawiasz się na wizytę z ewentualnością cesarskiego cięcia… Obiecują, że lekarz lada chwila będzie ściągnięty do lecznicy… Pakujesz samiczkę w kocyk i do transporterka… Auto, zawrotna szybkość, czerwone światła – jakie czerwone światła?… Parkowanie (dlaczego w dużych miastach parkowanie jest takim koszmarem?!), recepcja, na bezdechu wypluwasz słowa w jakiej sprawie jesteś, a pani ze stoickim spokojem każe czekać na lekarza i zadaje Ci milion „głupawych” pytań – Twoje nazwisko? imię fretki? wiek fretki? czy jesteś zarejestrowany w klinice? czy fretka była już kiedyś na wizycie?… Oszalała czy co?!… W końcu o 7:00 przyjmuje Cię pani doktor od fretek, jest opanowana i jakby nie zdziwiona wystającymi członkami malucha… Myślisz „…dobra nasza, ona się zna i pomoże maleńkiej…”… Przy użyciu większej siły, niż Ty stosowałeś wcześniej, pani doktor wyciąga martwego malucha po 5 minutach… Dyskutujecie co dalej – farmakologia odpada, USG! – trzeba sprawdzić, czy to już wszystkie maluszki?!… Zgłaszasz wątpliwości co do USG bo wiesz, że jego obraz często jest przekłamany… Pani doktor nadal proponuje USG, a później RTG! Zgadzasz się na wszystko, byle już zaczęli działać… USG, dodatkowa lekarka, golenie, żelowanie, mała się wierci – wynik? oczywiście negatywny – brak małych!… Naciskasz, aby szybko iść na RTG… Tym razem jest dodatkowy pan lekarz, ubierają Cię w „twarzowe”, ołowiane wdzianko i masz przytrzymać samiczkę za łapki… Pstryk – obraz na ekranie – widać dwa lub trzy małe kręgosłupy… Jak maleńkie paciorki na żyłce… ;-) Nawet się nie zastanawiasz i prosisz o natychmiastową cesarkę!…

Trzeba czekać, szef kliniki jeszcze nie dojechał… Czekanie… Małą już zabrali, aby przygotować do operacji, Tobie dali plik dokumentów do wypełnienia i podpisania (zgoda na operacje, oświadczenie że zdajesz sobie sprawę z ryzyka operacji, dane kontaktowe, itd., itp.)… Jednym uchem słyszysz jak recepcjonistka dzwoni do tego dojeżdżającego lekarza i pyta na ile ma Cię skasować?… 300 za operację… Zgadzasz się… Musisz wpłacić zaliczkę 100 pln i zapłacić za USG, RTG i wizytę – 130 pln… Dobrze, że nie zapomniałeś portfela!… Każą Ci jechać do domu i zadzwonić za 2 godziny… Lekarz jeszcze nie dojechał, ale wychodzisz jak taki „manekin” – już jest 9:00… Zahaczasz o sklep, aby kupić mleko dla maleństw, strzykawki, „motylki kroplówkowe” (w razie potrzeby dokarmiania), tacki z energetycznym jedzonkiem i glukozę (na wzmocnienie samisi), termofor (do ogrzewania legowiska) – tego akurat nie mają!…

W domu siedzisz jak na szpilkach, dzwonisz o 11:00… Jeszcze nic nie wiadomo, masz zadzwonić później… Obłęd!… O 12:00 mówią, że możesz przyjechać… Pędzisz, wpadasz do gabinetu, każą Ci usiąść i czekać… Na wózeczku przywożą małą na pieluszce i termoforze z dwoma maleństwami… Ona sama wygląda okropnie, prawie się nie rusza, dziwnie zszyta (na „materacyk” – sutki prawie na linii szwów)… Trzeba poczekać, aż kroplówka się skończy… Maluchy duże, różowe, pełzają cichutko koło mamy – jedna samiczka i jeden samczyk… Pani doktor informuje o złych wynikach (wysoki mocznik i kreatynina – zatrucie ciążowe? nerki? wątroba?) i konieczności codziennych kroplówek… Ty pytasz jak ona sobie to wyobraża, przy karmiącej samicy po operacji (jakby nie było – otwarcia brzucha) – negocjujesz kroplówki domowe, tylko jeszcze dostaniesz instruktaż jak się to robi… Jeszcze jedno pytanie – czy mała została wysterylizowana? NIE!… Szok! Dlaczego nie? Bo nie zaznaczyłeś przed operacją, że ma to być zrobione – fakt!… Myślałeś, że to takie oczywiste przy takich komplikacjach porodowych, ale najwyraźniej nie dla wszystkich… Ok. końcówka kroplówki, idziesz uregulować należność… Kolejne 400 pln – badania krwi i operacja, kroplówka, leki, itd., itp. Chcesz jak najszybciej wyjść i tak przez kolejne dni musisz przyjeżdżać po kolejne kroplówki, bo nie dostaniesz kilku na raz…

O 13:00 wracacie do domku, maluszki lądują u mamki zastępczej, aż mała odzyska siły, jest bardzo słabiutka… Około 19:00 jej stan się polepszył o 1000%, mleczko jest – więc podstawiasz jej trzy „maleństwa” i kolejna trauma!… Chwyta jednego maluchy w pyszczek i miota się po całej klatce, chce wyjść, mocno ściska malucha, który zaczyna sinieć!… Szybka reakcja, zabierasz jej maluchy i znów podkładasz mamce zastępczej, ją uspakajasz i karmisz jajkiem przepiórczym z a/d… Jest pobudzona, silna, zestresowana i najwyraźniej „zwariowała”!… 21:00 – kolejna próba podstawienia maluchów – znów zakończona fiaskiem!… Decyzja – maluchy zostają u mamki, a mała musi wyzdrowieć po przeżyciach… W niedziele uporałeś się z podaniem kroplówki i jedziesz po kolejną buteleczkę – będzie na poniedziałek – ale jej nie dostajesz w klinice, bo pani doktor nie zostawiła dyspozycji i z pustymi rękoma wracasz do domku… Dobrze że samisia nie wygląda na taką co by tej kroplówki potrzebowała… We wtorek badania krwi, niby już w normie (ocena innego weta, bo prowadzący był zajęty), ale po sprawdzeniu z wcześniejszym wydrukiem wydają się tożsame, chyba że masz omamy wzrokowe, po stresowe?!… Obłęd!…

Bilans tego porodu:

  • 5 martwych maluchów
  • 3 żywe, zdrowe i silne maluszki
  • koszty kliniki 630 pln
  • koszty drugiej morfologi 20 pln (tylko kreatynina i mocznik)
  • koszty sterylizacji 170 pln (spowodowanej podejrzeniem ropomacicza – miesiąc po pierwszej operacji! – pozostałości szwów w macicy)
  • stres, że mamka nie wykarmi 9 swoich i 3 „podrzutków”

A teraz odpowiedzmy sobie sami jaki będzie bilans, gdy:

  • nie będziemy mieć mamki zastępczej, gdy matka odrzuci miot – cały miot martwych maluchów?
  • gdy samica nie ma lub straci mleko z jakiejkolwiek przyczyny – znów martwy miot? (co prawda odchów ręczny jest wykonalny – znam taką „jedną” co tego dokonała! – ale nie będę Was oszukiwać, to jest „wyższa nauka jazdy” odkarmić 7 dniowe maluchy, których matka straciła mleko!)
  • nie będzie kasy na klinikę w przypadku problemów porodowych – martwy cały miot i martwa samiczka?
  • nie będzie kasy na dobre, zbilansowane żarełko – miot, żywych ale pokręconych kalek „pokemonów”, którym należy znaleźć domki adopcyjne bo nikt ich nie chce?!
  • rozmnażasz osobniki NN – maluchy z chorobami genetycznymi, które wychodzą po jakimś czasie?!, leczenie wad neurologicznych lub wad serca i innych narządów wewnętrznych?! (oczywiście ktoś powie, że u fretek ze znanym pochodzeniem też mogą być wady genetyczne – oczywiście, że mogą, gdyż to jest „domena” genów, które mutują cały czas i w każdym organizmie – to jaka jest różnica? taka, że prawdopodobieństwo chorego maleństwa po rodzicach bez pochodzenia jest dużo większe! a najgorsze jest to, że te maluchy NN później też są rozmnażane, a że są NN to na pewno nie są spokrewnione z partnerem, bo on jest z fermy, albo z aukcji internetowej, albo ze sklepu zoologicznego, np. z Łodzi – taka „pokręcona” logika, nieprawdaż?! I co? – więcej „pokemonów”??? a później, Ty jako opiekun, walcz o jego życie za „grubą” kasę w klinice weterynaryjnej!… Nikomu nie życzę oglądania jak jego fretka odchodzi w zdrowiu i ze starości, a tym bardziej z powodu „głupiej” choroby – głupiej bo „ktosik”, zapragnął zabawy w „małego boga”, czyli hodowcę – ale czy na pewno ten ktoś jest hodowcą?)

To bardzo czarny scenariusz, ale możliwy… Powyższa historia nie jest bajką, wymyśloną na potrzeby tego opracowania, to prawdziwa historia z mojej hodowli… Dlatego proszę Was, abyście bardzo ROZWAŻNIE podejmowali decyzję o rozmnażaniu swoich fretek, bo nikomu nie życzę takiej TRAUMY!

Jeżeli nadal macie „nieodpartą” chęć bawienia się w hodowcę, to przeczytajcie resztę artykułu, może w jakimś stopniu pomoże Wam w poznaniu kilku aspektów z życia Waszych ogoniastych, niepoprawnych fretek… ;-)

Poród

Średnio poród wypada w 42(43) dniu ciąży… przy licznym miocie może rozpocząć się wcześniej, w 38-41 dniu, a przy małym miocie może wypaść na 43-44 dzień ciąży… Dzień porodu uzależniony jest jeszcze od: nasłonecznienia i temperatury, ilości miotów (każdy następny poród przypada średnio 5 godzin wcześniej niż poprzedni)… Przeważnie zaczyna się w nocy lub nad ranem i trwa od 2 do 6 godzin (trudniejsze porody 10 godzin i dłużej, zdarzają się 48 godzinne)… W większości przypadków, samica rodzi bez naszej pomocy, w pozycji leżącej na plecach lub na boku, albo na naszych kolankach ;-) … 

Oznaki porodu:

  • na początku widać jedynie poddenerwowanie samiczki, częste wizyty w kuwecie lub próby wydostania się z kotnika (zalecane usunięcie kuwety z kotnika na czas porodu ze względów higienicznych lub zmiana żwirku na pieluchy lub papier)
  • pierwszymi oznakami zbliżającego się porodu są leciutkie skurcze przebiegające przez brzuch i boki samiczki, występujące najczęściej co minutę
  • pierwszym skurczom towarzyszy ciemna, brązowa wydzielina z pochwy – czop (może on zejść wcześniej – od 5 dni do kilku godzin przed porodem) –  i krwawienie okołoporodowe
  • skurcze pojawiają się falami, przedzielane coraz krótszymi przerwami i są coraz silniejsze
  • przed samym urodzeniem, gdy płód przyjmie odpowiednią pozycję do porodu, skurcze pojawiają się już co kilka sekund i są bardzo silne (widać spinanie całego ciała)

U fretek nie ma czegoś takiego jak odejście wód… Maluchy rodzą się najczęściej główką do przodu, owinięte w błonę, w której wnętrzu znajdują się wody płodowe… Jako pierwsze mogą pojawić się płody, które obumarły w macicy i nie zostały wchłonięte… Później rodzą się żywe młode… Przerwy między kolejnymi młodymi nie powinny być dłuższe niż 0,5-1 godzina, ale zdarzają się dłuższe… Maluch będący w błonie rodzi się łatwiej… Niestety, czasami błona pęka przed urodzeniem i maluch musi wychodzić „na sucho”, jest to bardzo ciężkie i męczące dla samicy, często też, jeżeli jest to pierwszy lub ostatni maluch, nie przeżywa on porodu, dusząc się w drogach rodnych…

Przy suchym porodzie, po samicy widać zmęczenie… Jeżeli poród jednego malca trwa ponad pół godziny, należy zacząć działać, najprościej zajrzeć samiczce pod ogon i spróbować delikatnie wyciągnąć malucha w momencie skurczu (nigdy nie ciągniemy w fazie bezskurczowej!)… Po urodzeniu się malucha, należy zostawić go matce, ale obserwować co robi…

Jeżeli do 10 godzin od rozpoczęcia porodu nie urodzą się wszystkie maluchy, należy fretkę natychmiast zabrać do weterynarza w celu wykonania RTG (badania USG nie polecam, gdyż często jest przekłamane i mało miarodajne)… Gdy badanie potwierdzi nasze obawy, wraz z lekarzem weterynarii należy podjąć decyzje o dalszym działaniu:

  • podanie środków farmakologicznych
  • lub zabieg chirurgiczny (cesarskie cięcie)

Weterynarz może podać 1ml wapna, który wspomaga skurcze i przyspiesza zakończenie porodu, w postaci iniekcji domięśniowych po 0,5ml w każdą tylną łapkę (jeżeli jest to konieczne, to powtórzenie iniekcji po godzinie lub dwóch – ale nie radzę dokonywać tych zabiegów samodzielnie, gdyż podanie wapna może spowodować pękanie naczynek krwionośnych oraz zablokować mleczność)… Dla wzmocnienia samiczki można podać podskórnie glukozę w kroplówce…

Wielokrotnie czytałam, czy słyszałam o podawaniu oksytocyny w takich problemowych sytuacjach, ale po konsultacjach z weterynarzami mam jeden wniosek – nie podawajcie tego leku podczas porodu, sami i bez wiedzy swojego weta, gdyż taka iniekcja leku może spowodować pęknięcie macicy i zgon samisi… Oksytocynę podaję się przed porodem, w celu jego wywołania lub po porodzie, aby wspomóc oczyszczenie samicy i pobudzenie laktacji…

Często w przypadku „trudnych i ciężkich” porodów, jedynym środkiem zaradczym jest operacja, czyli cesarskie cięcie… Podczas interwencji chirurgicznej można dokonać także sterylizacji (kastracji), co byłoby najlepsze, aby nie narażać samiczki na trudy kolejnych porodów, bo jest duże prawdopodobieństwo, że problemy się powtórzą…

Zakończenie porodu

Zwiastunem zakończenia porodu jest dłuższa przerwa i rozluźnienie samiczki… Mateczka zbiera rozproszone maluszki, zaczyna je czyścić (co robi także już podczas porodu, ale gdy maluszki rodzą się jeden po drugim, to czyszczenie zostaje przesunięte na późniejszy okres)… Samiczka wylizuje maluszki oraz zjada resztę  łożysk i błon płodowych…

Maluszki rodzą się z długą pępowiną kończącą się łożyskiem, najlepiej możliwie szybko przeciąć pępowinę i nie pozwalać matce na zjadanie łożysk (zdarzają się przypadki, że pępowina oplata malca a matka próbując ją odgryźć i zjeść, przypadkowo amputuje mu łapkę lub ogonek)… Pępowinę należy odciąć najbliżej sieci naczyń czyli takiego zgrubienia, przed przecięciem należy chwilkę trzymać koniec ściśnięty w palcach, żeby nie było krwawienia… Czyli bardzo pomocne podczas porodu są czyste, ostre i wysterylizowane nożyczki (w razie konieczności przecięcia pępowiny), ręczniki papierowe lub wyjałowiona gaza (do wytarcia maleństw) i miękki kocyk lub szmatka (chłonne, ale ciepłe)… W sytuacji kiedy matka jest wyczerpana porodem tak bardzo, że nie daje rady wyczyścić maluchów, trzeba jej pomóc… Bierzemy maluszka w rękę i ściągamy kawałkiem ręcznika błony, delikatnie wysuszamy i układamy w czystej szmatce (najlepiej ciepłej, aby mokry maluch nie wychłodził się zbytnio)… Istotne jest, aby maluchy były czyste i suche, gdyż w innym przypadku mogą się posklejać między sobą, a to może doprowadzić do martwicy tkanek i śmierci…

Niektórzy hodowcy podają po porodzie wapno, co pozwala na szybsze wydalenie łożysk i pozostałych skrzepów z macicy… Ale uwaga! Podanie wapna może upośledzić laktację, dlatego odradzam taką ingerencję…

Pół godziny po zakończeniu porodu, gdy samiczka zacznie przysypiać i zbierać maluchy do siebie, należy przenieść ją wraz z maluchami, a porodówkę szybko umyć, zmienić kocyk na czysty i suchy, czasami dobrze jest podłożyć pod kocyki małą butelkę lub termofor z gorącą wodą, żeby matka mogła się ogrzać…

Po wyczyszczeniu porodówki trzeba umyć matkę, będzie pokrwawiona i brudna… Wystarczy gaza i ciepła woda… Brzuszek należy dokładnie wytrzeć i osuszyć… Do porodówki wkładamy mamę i maluchy, układając je możliwie najbliżej brzuszka mamy… Później można matkę nakarmić…

Podczas porodu, samiczka musi mieć przez cały czas dostęp do świeżej wody, a po jego zakończeniu dobrze jest podać jej glukozę i żółtko dla wzmocnienia oraz porcję jedzonka (przeważnie wystarczy posiłek w standardowej ilości i formie, jedynie wzbogacony o podwyższone białko i tłuszcz oraz składniki wzmacniające laktację)… Niestety często zdarza się, że samiczki są tak podniecone nową sytuacją (matkowaniem), iż odmawiają przyjmowania pokarmu w jakiejkolwiek formie… Wtedy musimy przejąć inicjatywę i minimum co 4 godzinki dokarmić samiczkę… Zamiast całych kawałków mięsa z kością należy użyć formy mielonej, zmiksowanej z letnią wodą i wszelkimi dodatkami, niezbędnymi w diecie samiczki karmiącej… Porcję przelewamy do małych miseczek i karmimy samiczkę z palca, zanurzonego w płynnym jedzonku, z łyżeczki lub ze strzykawki, gdy samiczka będzie oporna wobec tych dwóch pierwszych metod… Taki stan, potrzebę dokarmiania samiczki, która zapomina o jedzeniu, może utrzymywać się nawet do 14 dni po porodzie, czasami dłużej… Najlepiej wziąć sobie urlop, aby przestrzegać godzin karmienia samiczki, gdyż to ma decydujący wpływ na kondycję i wagę maluszków… 

Podczas porodu samiczka na ogół ani nie interesuje się, ani nie karmi młodych, które mogą obejść się bez mleka matki do 6 godzin, jeśli są zdrowe i silne… Każde wydłużenie tego czasu może zwiększyć śmiertelność wśród maluchów… Po zakończeniu porodu samica zajmuje się tylko tymi młodymi, które wydają dźwięki… Rodzące się młode, obwieszcza swoje narodziny piskiem, który jest wywołany zimnem (przez pierwsze 3 dni młode nie potrafią utrzymać temperatury swojego ciała na odpowiednim poziomie)…

Wśród noworodków może wystąpić duża śmiertelność osiągająca 8-10%, spowodowana:

  • wadami wrodzonymi
  • uszkodzeniami porodowymi
  • kanibalizmem matek
  • hipotermią (wychłodzeniem) 
  • wzdęciami (przejedzenie)
  • słabą jakością mleka lub brakiem laktacji
  • złym przygotowaniem samicy do okresu rozmnażania – niewłaściwym żywieniem samicy przed, w czasie ciąży i w okresie odchowu maluchów
  • złymi warunkami zoohigienicznych, w których trzymana jest matka i szczenięta
  • zakażeniami bakteryjnymi sutków
  • zakażeniami i schorzeniami narządów rodnych
  • zatruciami pokarmowymi
  • stresem samiczki
  • odrzuceniem młodych

Śmiertelność maleje po 5 dniu i padnięcia po tym okresie są wynikiem zaniedbania przez hodowcę, brakiem mleka, złą higieną lub nadmierną interwencją ze strony opiekuna (najlepiej przez pierwsze dni pozostawić samicę w spokoju)…

Interwencja

Nasza interwencja może ograniczyć się do:

  • monitoringu porodu
  • sprzątnięcia niezjedzonych łożysk
  • zadbania o czystość porodówki i kotnika
  • zważenia maluszków i sprawdzenia, że żyją, są zdrowe i suche
  • nakarmienia samicy (jeśli nie interesuje się jedzeniem)

Po tym wszystkim, możemy cichutko się usunąć… Od czasu do czasu obserwować czy maluchy złapały cyce, czy nikt nie odstaje… Jeżeli wszystko jest w porządku, można zostawić świeżo upieczoną mamę w spokoju aby ona i dzieci odpoczęły… W pierwszych dniach po porodzie pozwólmy działać matce naturze i ograniczmy naszą opiekę do minimum… Codzienna kontrola gniazda (ważenie maluchów i ewentualnie wymiana wilgotnego legowiska) bez nadmiernego dotykania młodych wystarczy i nie zaszkodzi…

by: Ana
na podstawie opinii i doświadczenia własnego oraz innych hodowców szczególne podziękowania za zarys, sugestie i wkład w przygotowaniu opracowania dla Eva

foto:
1) ferretta.pl
© All rights reserved or Some rights reserved, publikacja powyższych zdjęć wymaga zgody autorów

literatura i linki:
[1] „Tchórz” Marcin Brzeziński, Jerzy Romanowski, 1997
[2] „Hodowla tchórzy” Maria Bednarz, Andrzej Frindt, 1991
[3] „Fretki: warunki zdrowotne, hodowla, rozpoznanie i leczenie chorób” Maggie Lloyd, 1999
[4] „Biology and diseases of the ferret” Fox JG., 1988, 1998
[5] „Ferret husbandry, medicine, and surgery” John H. Lewington, 2000
[6] „Ferret for dummies” K. Schilling, 2007
[7] „How to read your report” Wellness Inc., 1993
[8] „Practical ferret medicine and surgery for the private practitioner” Finkler M., 1993
[9] „Ferret medicine and surgery” Brown S., 1992, 2001
[10] „Ferret breeding” James McKay, 2006

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o