© All rights reserved by John Linwood
autorzy: Michał Pisarski & Kuba Makowczyński
W czasie letniego pobytu z rodziną w Borach Tucholskich odwiedziliśmy przyjaciół w Dyrekcji Parku Narodowego w Charzykowach. Jak zwykle pogadaliśmy o planach, pomysłach i doznaniach, jakich Bory dostarczyć mogą bez liku. Wreszcie dyrektor Parku, Janusz Kochanowski, rzekł z tajemniczą miną: „Chodźcie, coś wam pokażę”. Zeszliśmy do piwnicy. Janusz powolutku otworzył niewielkie pudełko, a w nim, wśród gałganów… spał zwinięty w kłębek tchórz. Trafił tu przyniesiony przez dzieci, które ogłuszonego malca znalazły na szosie. Prawdopodobnie rodzinka tchórzy przebiegała drogę, a temu się nie udało. Kto wie, może matka niepokoiła się w pobliskich zaroślach i wystarczyło go tam przenieść. Równie dobrze mogła być też bardzo daleko uchodząc z innymi przed niebezpieczeństwem. Najważniejsze, że dzieciaki zaopiekowały się nieszczęśnikiem i wiedziały, gdzie się udać po pomoc. Maluszek mieścił się z powodzeniem na dyrektorskiej dłoni. Miał brunatne futerko prześwitujące od spodu żółtawo-gliniastą barwą. Na pyszczku i wokół noska miał białą plamę. Także na biało zakończone były niewielkie uszka. Jasne plamy miał jeszcze nad oczkami. Sierota wymagał opieki i bez wahania zaproponowałem, że zajmę się malcem. Dwustukilometrową podróż do domu odbył śpiąc w kartoniku na naszych kolanach.
Po przyjeździe zaraz zorganizowałem wielki karton. Tchórzyk miał w nim wodę, kamienie i dużo siana, w którym chętnie się zakopywał. Pierwszym posiłkiem był ser, następnym mysz zabrana kotu. Uporał się z nią znakomicie. Był to znak, że wie, co to znaczy polowanie i świeże mięso. Od tej pory jadł znalezione martwe ptaki, ser, ciastka, wołowinę i drobione porcje rosołowe. Przysmakiem były myszy i żaby.
Życie takiego tchórza ograniczało się w zasadzie do jedzenia i spania. Nie mogłem się nadziwić, w jakich przedziwnych pozycjach potrafił spać. Najśmieszniej wyglądał, gdy leżał na plecach z wyciągniętymi różowiutkimi łapkami. Nie budził się nawet, gdy go kulałem lub podnosiłem. Zwisał wtedy bezwładnie, jakby martwy. Pomrukiwał, gdy żona łaskotała go słomką po łapkach, nosie i uszkach. Pomimo całej swoje słodyczy, zaskoczony potrafił się bronić. Straszył przeraźliwym szczeknięciem i śmiało atakował ostrymi jak igły zębami. O sile ścisku przekonałem się na własnej skórze kilka razy. Dwa razy uczepił mi się dłoni, a raz ugryzł w brodę. Była to oczywiście moja wina. Stresowałem go i nie założyłem rękawicy. Rękawica była jednak barierą w kontaktach ze zwierzęciem i po trzech tygodniach mogłem chwytać Bobka (bo takie dostał imię) gołą ręką. Gryzł mnie jeszcze wielokrotnie, ale bardzo delikatnie, tak dla zabawy, do której zresztą codziennie go prowokowałem. Ciągnąłem za żuchwę, a on tarmosił się i wyrywał, to znów chwytał za palec. Szybko zdobył sobie sympatię domowników i znajomych. Tolerowany był też przez sukę Bukę i kotkę Bufkę. Buka przyglądała się malcowi ze zdziwieniem i obwąchiwała go. Bufka raczej schodziła mu z drogi, zajęta właśnie wychowywaniem dwóch kociąt. Zarówno pies jak i kot znały zapewne zapach tchórza (Buka spotkała je nieraz nad Gopłem), ale nie kojarzyły go z takim maleństwem. Małe koty były w tym samym wieku co Bobek i niby prychały przy spotkaniu, ale były nowym lokatorem wyraźnie zafascynowane i łaziły za nim krok w krok. Tchórzyk chciał się czasem pobawić, ale Kuternoga i Tygrysek nie były chętne. Dokazywały tylko między sobą. Do zabawy pozostawałem ja. Musiałem zastąpić mu matkę i rodzeństwo. Wychodziłem więc z Bobkiem o zmierzchu na pola, by mógł pobiegać. Nie uciekał zbyt daleko, a gdy miał dosyć biegania, łasił się wokół nóg lub wdrapywał się po nodze do góry i wchodził za koszulę. Gdy był mniejszy, chował się w kieszeni koszuli lub spodni i figlarnie zerkał. Najlepiej czuł się pod koszulą lub kurtką.
Mój tchórz rósł jak na przysłowiowych drożdżach. Dobrze jadał, a nadmiar pożywienia chował do skrytek. Wreszcie zamieszkał na wolności – pod schodami, wśród desek i belek miał swe legowisko. Przez jakiś czas zamykałem go na noc dla bezpieczeństwa. Był bardzo wesoły i ciekawski. Gdy tylko kręciłem się przy domu, wychylał ze skrytki łepek i obserwował mnie. Czasem podbiegał znienacka, pociągał za nogawkę spodni i uciekał. Reagował na mój głos. Gdy przynosiłem jedzenie, wołałem i nigdy nie było wiadomo, z której strony się pokaże. Biegał i skakał wokół moich nóg pomrukując z zadowolenia. Głaskany, wyprężał się w pałąk, to znów uciekał i pojawiał się za chwilę pod schodami lub na swojej budce.
Od początku zakładałem, że zatrzymam go, jak długo będzie chciał. Nie był więziony. Gdy dorósł, robił wieczorne i nocne wypady. Czasem nie wracał na noc lub dwie. Gdy pojawiał się po wojażach, był cienki, wygłodniały i oblepiony przytuliną. Po posiłku dużo pił, zaraz czyścił futro i spał.
Wreszcie zniknął na dłużej. Wołałem, szukałem – Bobka nie było. Zrobiło mi się smutno, bo nie wiedziałem, gdzie jest i czy żyje. Zostawiałem w domku mięso, by w niedostatku mógł się pożywić. Parę razy z mięsa skorzystały kociaki. Nie byłem już pewien, przez kogo mięso jest zjadane. Wreszcie 1 listopada rano na schodach tarasu ujrzałem „stempelki” bobkowych łapek. Zrobiło mi się lżej na duszy – to znaczy, że żyje.
…
by: Michał Pisarski, Kuba Makowczyński
link: ekostrona.w.interia.pl
by: Ana [30 12 2009]
foto:
1) polecat (tchórz) by John Linwood
2) flickr.com
3) ferretta.pl
© All rights reserved or Some rights reserved, publikacja powyższych zdjęć wymaga zgody autorów
…
Sympatyczna historia o tchórzyku… Czy czytając nie macie wrażenia, że już to skądś znacie?… ;-) Podziękowania dla Michała i Kuby za zgodę na publikację… Pozdrawiam świąteczno-noworocznie… ;-)